Mój czas w Chinach był ograniczony przez dwie rzeczy – wizę [ 30 dni ] oraz wycieczkę po Tybecie – czyli mniej więcej ostatnie 7 dni z tych chińskich 30stu. Z Tybetu miałam już przekroczyć granicę do Nepalu. Do Tybetu nie można wjechać tak sobie – trzeba mieć wykupioną wycieczkę na dość barbarzyńskich zasadach – można jechać tylko tam gdzie można, bo gdzie indziej nie można, sporo to kosztuje i generalnie trzeba się zmieścić w ustalonym z Chińczykami czasie. O Tybecie jeszcze będzie, ale piszę o tym w skrócie teraz, by rozmieścić całość mojej podróży w czasie. Otóż miałam mniej więcej wyznaczony termin, w którym musiałam zjawić się w Xining by wskoczyć do kolei Tybetańskiej jadącej do Lhasy.
Do tego momentu były jakieś dwa tygodnie. Tydzień postanowiłam spędzić na statku płynącym po Jangcy – żółtej rzece, jednej z najdłuższych rzek świata; tej którą pragnęli ujarzmić wszyscy chińscy przywódcy, z Mao Zedongiem na czele. Tenże, by spełnić marzenie, wybudował wielką Tamę Trzech Przełomów co doprowadziło to do tego, że fale rzeki zaczęły zatapiać okoliczne wioski i miasta, a mieszkańcy musieli masowo uciekać z domów i osiedlać się gdzie indziej. A wiem to z dokumentu „W górę Jangcy” – który obejrzałam nieco przed przyjazdem do Chin. Film był bardzo depresyjny – o dzieciakach bez szans na edukacje, które od małego pracują na statku dla zachodnich turystów – niewolniczo i za grosze – bo właściwie nie mają innego wyjścia. Chciałam to zobaczyć. Nie wiem dlaczego, chciałam po prostu! Dotarłam wiec do Wuhan – tego samego , nieznanego jeszcze wtedy , jedenastomilionowego Wuhan, które parenaście lat poźniej [czyli teraz] rozsławił skonsumowany nietoperz. W Wuhan można było wskoczyć na statek płynący po Jangcy. Miasto było okropne – naprawdę wstrętne, depresyjne, wielkie i … całe w smogu. Natychmiast odechciało mi się rumakowania i docierania do dokumentalnej prawdy. Bo prawda była taka, że bez znajomości chińskiego było mi zajebiście trudno samej w Chinach. Kompletnie stchórzyłam. Nie miałam siły na depresję i w ten sposób właściwie zostałam bez planu. Usiadłam na moście, otworzyłam mapę Chin i wymyśliłam, że pojadę oglądać misie panda. Tak, po dokładnym przyjrzeniu się miastu i rzece, bardzo potrzebowałam miłego, puszystego misia w zasięgu wzroku. I nieważne, że on mieszkał na dokładnie przeciwległym końcu Chin, w Chengdu, czyli ok 30 godzin pociągiem.
Szybko wykombinowałam, że by dostać się do pand, trzeba złapać nocny 20to godzinny pociąg do Chongqing – innego nieznanego [ i wtedy, i teraz] chińskiego miasta o populacji 3,5krotnie większej od Londynu – a tam przesiąść się w następny ok. 10ciogodzinny piciąg lub inny środek transportu do Chengdu. Do Wuhan dotarłam nad ranem, więc miałam chwile wolnego i posnułam się trochę po tym smutnym mieście. Wlazłam do paru sklepów by odkryć, że ulubione kosmetyki Chinek, to kosmetyki wybielające; my się opalamy, one się wybielają [i obsesyjnie dość chowają się przed słońcem pod parasolkami], bo najładniejsze są te najbardziej porcelanowe. Wpadłam też do jakiejś hipsterskiej części miasta z butikami młodych projektantów i nawet kupiłam buty, które do tej pory bardzo lubię. Na koniec odwiedziłam lokalny market. Pojęcia nie mam czy to był TEN osławiony wet market [czyli miejsce gdzie się sprzedaje świeże mięso – różnorakie, ryby, prażone mrówki i tym podobne produkty], ale przeszłam przez jakiś, by dotrzeć do tzw. dry market [gdzie sprzedaje właściwie wszystko inne]. Tam było bardzo kolorowo, więc z radością łaziłam małymi uliczkami. Nagle wyskoczył do mnie nieduży chińczyk ze spontanicznym okrzykiem: „watchyarbag!”. Chwyciłam instynktownie za torbę, ale tak delikatnie by nie wyglądało, że posądzam kogokolwiek w okolicy, o chęć okradzenia mnie. Skoro jednak, mnie żarliwie uprzedzał to… posłuchałam. Parę kroków dalej ostrzeżenie się powtórzyło, za rogiem jeszcze raz i potem co chwile jeszcze parę razy.
„Ależ tu muszą mieć plagę złodziei” – pomyślałam – „dziwne, bo to generalnie buddyjski kraj”
Buddyści raczej nie kradną, bo wierzą, że karma potem zbierze żniwo. W katolickich odbywa się to prościej – kradniesz, potem mówisz, że żałujesz, ktoś odpukuje i pozamiatane. Łatwiej jest więc coś zwinąć bez specjalnych konsekwencji. Zastanowiło mnie natomiast dlaczego każdy ostrzegając mnie, macha jakimś kolorowym plikiem olaminowanych obrazków. Przyjrzałam się tymże przy następnym ostrzeżeniu. Były tam zdjęcia toreb Louis Vuitton’a, jakieś Rolex’y i mnóstwo innych markowych cudów.
„Tu nie ma złodziei, pacanie” – doszło do mnie natychmiast. „Oni Ci chcą sprzedać „a watch or a bag!” . Puknęłam się w łeb i , o ile to do mnie jeszcze nie doszło, to teraz już było oczywiste, że każda sekunda pobytu w Chinach zawsze będzie przygodą.
Pociąg do Chongqing także. Przejrzałam dokładnie pasażerów na peronie – znów byłam sama. Ja i rzesze Chińczyków; niepojęte ilu ludzi jest w stanie pomieścić taki sypialny. Choć, fakt, chińskie pociągi są okrutnie długie. Ten z Wuhan do Chongqing planowo miał jechać 20 godzin. Mój po dziesięciu stanął w szczerym polu. Stanął i stał. Po paru godzinach postoju, skumałam że to jednak chwilę potrwa. bo w środku niczego, w tymże szczerym polu, pojawili się handlarze dobrze znanymi, wielkimi , chińskimi zupkami. Robienie zapasów żywności nie wróżyło dobrze. Nie skorzystałam, bo nadal odganiałam myśl, że ten postój potrwa. No bo ile do cholery można stać w chińskim szczerym polu?! Cośtam gadali w pociągowym radiowęźle, ale cholera wie co. „Współosadzeni” jednak gromadzili zapasy. Próbowałam zadawać im pytania – migając oczywiście – z nadzieją ze zrozumiem odpowiedź, ale rozumiałam niewiele, poza rozkładaniem rąk i informacją, że za postój odpowiada wojsko i szef siedzi w restauracyjnym jakbyco.
Po pięciu godzinach czytania książki na zmianę ze słuchaniem Coldplay’s, byłam już mocno rozsierdzona. Fakt, że byłam też bardzo głodna wcale nie pomagał.* Głód dusiłam herbatą, wkurzenia nie umiałam. Po siedmiu godzinach postoju, postanowiłam wziąć sprawy w swoje ręce i ruszyłam na pogadankę do restauracyjnego** Razem ze mną ruszyła cała populacja mojego wagonu. Naprawdę cała. Z reguły układni i niekłócący się Chińczycy, poszli za mną zaciekawieni co może wskórać ta wkurzona białaska. Pan szef siedział topless nad jakimś mięsnym obiadem, który mocno zakrapiał piwem, a zobaczywszy mnie, szybko się ubrał, zapiął pod szyje i usiadł na baczność.
Przywitałam się i zaczęłam wymyślać jakieś kłamstwa, że się spóźnię na samolot i dlaczego właściwie stoimy, bo to przecież będzie kosztowało ich hajs, bo trzeba będzie mi go zwrócić. Za ten samolot oczywiście, na który się spóźnię, a którego nie było. Tak, wiem to dość żenujące, że próbowałam implementować reżimowemu wojsku, zachodnie porządki, ale to w sumie nie miało znaczenia, bo wszystko mówiłam po angielsku oczywiście, a gość i tak nic nie kumał. Nadal, za to, siedział na baczność, w towarzystwie swoich osłupionych towarzyszy i , gdy skończyłam, zaczął mi odpowiadać. Po chińsku oczywiście. Tak sobie pogadaliśmy jakieś pare minut – ja w swoim języku, on w swoim, i to właściwie było na tyle. Z tej potyczki wyszłam kompletnie na tarczy i wraz z całym wagonem moich świadków, wróciliśmy na miejsce. Upokorzona i z uczuciem kompletnego zobojętnienia, wróciłam do książki. Wtedy właśnie dotarł do mnie sms od mojej przyjaciółki: „Michael Jackson nie żyje”. Rozejrzałam się po wagonie: „kurwa, no, nawet nie mam z kim się tym podzielić!” – klęłam bezgłośnie.
Do Chongqing dotarłam po 20 godzinach jazdy i 16 godzinach postoju. Była 3 nad ranem. Byłam wymaltretowana i okropnie głodna. Marzyłam o prysznicu i położeniu głowy na jakąś miłą podusię. Ale, skoro wylądowałam w 30 milionowym mieście, to wbrew doświadczeniu i rozsądkowi, miałam nadzieję spotkać jednak kogoś kto mówi po angielsku. Postanowiłam więc spróbować zapytać o pociąg do Chengdu. Dworzec kolejowy był wielkości centralnego i o tej porze, o dziwo, pełen ludzi. Ruszyłam do kas, licząc [nadal], że tam się dogadam, ale bardzo szybko zostałam namierzona przez innych czekających na dworcu pasażerów, którzy ochoczo ruszyli w moją stronę. W sekundę zostałam otoczona tłumem ludzi, którzy – jak się domyślacie – wykrzykiwali coś po chińsku. Nie miałam siły na chińskie okrzyki i bycie dworcową atrakcją 11sto milionowego miasta. Czułam jak napływają mi łzy do oczu, przedarłam się przez tłum i po prostu uciekłam zaszywając się w jakimś cichym miejscu. W przewodniku wynalazłam hotel [według LP nie było wtedy w Chongqing hosteli] i naprawdę ostatkiem sił ruszyłam na postój taksówek. Pokazywałam panom nazwę hotelu [po Chińsku], ale kompletnie nikt nie chciał mnie tam zabrać. Naprawdę nie miałam już sił i się po prostu rozwyłam. Szłam wzdluż ulicy i po prostu beczałam. Podbiegł do mnie wtedy jakiś gość i idąc obok i nadawał po chińsku jak kataryna. Szedł i gadał, Z jego bleblania skumałam tylko tyle że zabierze mnie za kwotę za którą wtedy można było objechać miasto wielkości Pekinu trzy razy. Podziękowałam grzecznie***, a on nadal szedł i gadał. Pękłam. Stanęłam i wrzasnęłam mu w twarz najgłośniej jak mogłam: „odpierdol się dziadu”. Po polsku.
Gość wrzasnął, podskoczył, jak w kreskówce, i uciekł. Uśmiechnęłam się, bo to było naprawdę śmieszne. Chwilę poźniej podjechał inny gość i kiwnął, żebym wskakiwała, to mnie zabierze. Pięć sekund potem stało jasne dlaczego nikt nie chciał mnie zabrać. Hotel, do którego chciałam pojechać taksówką, był po przeciwnej stronie ulicy. Bardzo podziękowałam panu, który, widząc mnie w agonii, postanowił dostarczyć moje zwłoki do jakiegoś punktu odbioru. Weszłam do upragnionego hotelu. Z angielskim było w nim podobnie jak dotychczas.
Dobra, no nie do końca. Bardzo ładne panie powiedziały, że mówią ” a little”, ale na tym się właściwie skończyło. Mimo kompletnego wyprania, postanowiłam szukać dalej [potrzebowałam pomocy w ogarnięciu rozkładu jazdy pociągów, no i kupieniu biletu] Wyszukałam więc w przewodniku najdroższy hotel w mieście, jakiś taki w typie 4 Seasons, albo jakoś tak, w nadziei graniczącej z pewnością, że tam się jednak uda pogadać, i kazałam się tam wieźć taksówkarzowi. Zabrał mnie bez problemu tym razem, ale przez cała przejażdżkę bardzo wymachiwał rękami. Jasne było, że coś jest nie tak, ale twardo kazałam się wieźć. Im bardziej ja chciałam jechać, tym bardziej on machał, aż się domachaliśmy na miejsce. Hotel był zamknięty, ale nie że tak czasowo. Piękna Villa była zabita dechami o czym ewidentnie chciał mnie poinformować mój przyjaciel taksówkarz. Podziękowałam, zapłaciłam, usiadłam na krawężniku i się rozwyłam. Już tak na serio. W głowie mi się telepało: „Po ch*j sobie to zrobiłaś? Po co ci były te Chiny?” Nigdy wcześniej, ani nigdy później w moich podróżach nie miałam takiego momentu zwątpienia. Nawet gdy zaczęłam mieć kłopoty z chińskim prawem [choć wtedy byłam już zahartowana]. W każdym razie, zaryczana rozejrzałam się po ulicy. Był tam jakiś inny hotel.
„Tu będziesz dziś spała, a o reszcie pomyślisz jutro, jak to mawiała Scarlett O’Hara” -pogadałam sama do siebie. Doczłapałam się tam resztką sił. Była jakaś piąta rano, a w środku wyjątkowo uroczy ludzie. Kiwnęli, że mają pokój. Oczywiście nie mówili po angielsku, ale o tym to ja już jutro…
cdn.
*W razie wątpliwości – dlaczego głodna nie wybrałam nie do wagonu restauracyjnego zjeść po prostu, to odpowiedź jest prosta – wagon był całkowicie zdominowany przez wojsko. Nie było szans, by ktokolwiek poza wojskowymi się tam wcisnął.
** W Chinach za właściwie wszystko odpowiada wojsko. Oni są siłą wykonawczą i właściwie nie ma z nimi rozmowy. Są niewzruszeni, a Chińczycy bardzo się wojskowych boją.
*** pare słów chińskich zdążyłam się już nauczyć i pare nadal pamiętam np. dziękuję i piwo:)