♦ english version below ♦
Te empanady z winem na kolacje były genialne. Cały wieczór był w pytę, a Matias i Lucas okazali się być po prostu super gospodarzami. Już w pierwszy wieczór poznałam większość rezydentów hostelu, w tym Mari – moją późniejszą wspólniczkę w wyprawach. Większość, poza jedną parą była z Argentyny, co generalnie bardzo sprzyjało mojemu hiszpańskiemu; trza było tylko przewalczyć to poczucie bycia ekstremalnym debilem gdy się szukało dobrej konstrukcji zdania czy słowa w czasie gdy wszyscy wyczekują na to co powiesz. Nic to. Casa Colores stała się moim domem na chwilę – no na prawie dwa tygodnie – w systemie on and off oczywiście, bo wyjeżdżałam i wracałam. Ale bazę miałam u chłopaków. Matias [ten co mnie znał z Bariloche niby] i Lucas [jak się potem okazało nie dość, że uroczy to też bardzo utalentowany artysta – @guigonluc na instagramie] stworzyli małą komunę – dzieliliśmy [prawie] wszytko – posiłki, tanie białe wino ze sprite’m, mate; małe radości i trochę smutków też. Trochę mi to przypominało stare dobre czasy w Green House, dzięki któremu wracam do Patagonii jak popieprzona – ciągle. W Tilcarze też mogłabym zostać, tak naprawdę.
Tilcara jest jednym z trzech, a właściwie czterech [za chwilę się okaże jak głupio zgubiłam jedno z nich] bardzo turystycznych miasteczek w dolinie zwanej Quebrada de Humahuaca biegnącej z La Quiaca na granicy z Boliwią do San Salvador de Jujuy. Wszystkie te małe, urocze miasteczka dzieli mniej więcej półgodzinny [czasem dużo mniejszy] dystans autobusem i wszystkie mają coś cudnego do zaoferowania. Tilcara leży w miarę po środku, więc najprościej jest stamtąd wszędzie dotrzeć – tak sobie przynajmniej to wytłumaczyłam. Poza tym Facu i Seba – obaj mnie tu wpakowali. Z innych miasteczek też nie jest trudno; a do tego bardzo uroczo, bo przystanki collectivos po drodze to małe dzieła street artu.
No, ale po kolei:
Purmamarca. – jest najmniejszym, pierwszym od strony San Salvador de Jujuy miasteczkiem, które się napotka jadąc w stronę Boliwii i ostatnim z Boliwii jadąc.
Jest malutka, ale sławna; taka trochę gliniana i urocza – to chyba najbardziej obfotografowane miasteczko na instagramie. A tu jest dowód #purmamarca. W samym swoim środku ma górę o siedmiu kolorach – nieco mniejszą, właściwie dużo mniejszą, niż ta w Peru i, co ważne, o wiele łatwiej dostępną. Nie ma się co dziwić, że lgną tam turyści i wszyscy wspinają się na przeciwległe wzniesienie by zrobić parę fot. Co ciekawe, by się tam wspiąć należy opłacić niewielki haracz [10 peso – ok. złotówki] właścicielowi niezamieszkanego domu do którego należy mały przesmyk prowadzący do pożądanego wzniesienia. Sądząc po ilości ludzi nawet te dziesięć peso od głowy daje gościowi niezły dochód. Nie ma to jak chata stojąca w niezłym punkcie jednak. Mari [moja wspólniczka wycieczkowa nawet próbowała protestować, ale na niewiele się to zdało wobec chęci zrobienia takiej samej foty jaką robi tysiąc innych osób tego samego dnia:
Jak już się cyknęło tę słynną fotę z góry, to można przejść sobie spacerkiem po Paseo de los Colorados – bardzo miłym szlaku wśród różnokolorowych skał. Mari i ja część przeszłyśmy:
a część przejechałyśmy stopem, ale tylko dlatego, że byłyśmy leniwe – nie dlatego, że to jest długi lub trudny spacer; no i po troszę dlatego też, że lubimy i poznaje się wtedy super ludzi. Stopem można dostać się też do do Salinas Grandes – innej atrakcji Purmamarki, i też mniejszej, ale uroczej wersji Salar de Uyuni w Boliwii. One podobno powoli zanikają te solne połacie, bo są nadmiernie eksploatowane. Póki co – istnieją i warto się tam wybrać, choćby po to by przejechać się uroczą pokręconą drogą – bo widoki są przecudne.
Jak ktoś stopem nie chce lub się wstydzi trochę – to w centralnym punkcie miasteczka – a naprawdę nietrudno się go doszukać – stoją panowie oferujący podwózkę. Wycieczka busem z panami jest dość droga jak na lokalne warunki bo kosztuje $350 [peso, nie dolarów – nie przestraszcie się. W Argentynie używa się takiego samego, lub prawie takiego samego, znaku do oznaczania lokalnej waluty, jakiego używa się do oznaczenia dolara] czyli około 35 złotych. Można też wskoczyć na pokład jakiegoś lokalnego autobusu w stronę Chile – tak mi się wydaje, ale tego szczerze nie sprawdzałam.
Zupełnie niechcący natrafiliśmy też na coś co się nazywa Encuentro de Copleros i generalnie polega na zebraniu mieszkańców okolicznych miejscowości, piciu, graniu na czymkolwiek i śpiewaniu. Nie wiem z jaką częstotliwością się odbywa to spotkanie, ale byliśmy na 35tym jubileuszowym głośnym evencie. Tradycyjnie na takich spotkaniach pije się chichę [sfermentowany napój z ziaren, kukurydzy i owoców], ale nietradycyjnie pije się tam wszystko i im więcej tym lepiej. Oficjalnie podano, że przygotowano ok. 250 litów chichy, ale nieoficjalnie chyba było więcej plus mnóstwo wina, piwa i tony jedzenia. No to był niezły festyn – dosłownie:) I naprawdę zastanawia mnie dlaczego mam tylko takie grzeczne zdjęcia.
Jeśli chodzi o jedzenie, to ja zakochałam się w lokalnie robionych nadziewanych torillach, ale napiszę o ich później opisując Humahuacę [czyli inne z lokalnych miasteczek], bo tam były najpyszniejsze. Generalnie stanowiły znaczną część mojej diety w Jujuy … i jak się okazało potem tez w Salcie.
Powrotny autobus [collectivo] do Tilcary, łapie się dokładnie w tym samym miejscu, w którym łapie się turystów jadących do Salinas Grandes. Wszystkie te autobusy były maksymalnie rozśpiewane, bo styczeń i luty to czas wakacji tu w Argentynie, więc lokalni backpakersi z gitarami umilali przejażdżki. Serio – cały autobus śpiewał. Przejazd kosztuje $30 czyli 3 złote [nie wiem czy wliczyli występy artystyczne], a po drodze mija się miasteczko o nazwie Maimara. Zawsze sobie o nim myślałam że śliczne i muszę kiedyś wyskoczyć na chwilkę z tego „coli” [collectivo w skrócie], ale nigdy kurcze tego nie zrobiłam. Do dupy, że nie zrobiłam! NIE POPEŁNIJCIE TEGO BŁĘDU jeśli będziecie kiedyś tak przejeżdżać. NIGDY! Po pierwsze – tam jest dużo fajniejsza góra o siedmiu czy iluśtam kolorach niż w Purmamarce, po drugie jest piękny cmentarz a po trzecie…. dopiero tu w Bariloche [bo tekst ten pisze juz z Patagonii] odwiedzając sklep z winami dowiedziałam się o TYM MIEJSCU. To jest lokalna, podobno przepiękna bodega i do tego robi pyszne wina. Ja uwielbiam tzw. „vinos de altura” czyli wina z winogron rosnących na dużych wysokościach. Dość soczyście przeklęłam dowiadując się ze przegapiłam taki rarytas. Byłam co prawda potem w Cafayate – drugim po Mendozie największym regionie winnym Argentyny robiącym właśnie vinos de altura, i do tego myślę fajniejszym niż sama Mendoza, ale cholerka – no przegapiłam wino z Jujuy. I do tego ten pan w winiaku [taki winny warzywniak] tak bardzo je zachwalał. DO diaska – a ta Maimara była TYLKO 5 km od Tilcary! Jasne można je kupić tu w Patagonii, ale co to za radocha teraz?! W każdym razie butelka polecanego wina wyglada tak:
Nie omijajcie!!! Ja niestety ominę Maimarę [tak jak ją omijałam autobusem – niewiele o niej wiem:(] i następnym razem napiszę o Tilcarze – czyli o moim domu trochę. Hasta Luego – czyli do następnego!
a to jeszcze PURMA!
♦ english version ♦
So the dinner of empanadas and wine was awesome. The whole evening was cool as hell and the guys – Matias and Lucas made it super unique. The vey first night I met all the hostel residents including Mari – my later partner in crime on all the little trips from Tilcara. Most of the people there, except one couple, were Argentinians, which was awesome for my Spanish; all I needed to was to fight that feeling of being stupidly numb while looking how to construct a sentence or for the right word and see everybody waiting and trying to squeeze that word out of you:) Hell wit it. Case coolers became a house for almost two weeks. This was an on and off system as leaving and coming back. But the base was here with the guys. Matias [the one who claimed to know m from Bariloche] and Lucas [who turned out to be not only a supervise guy but also and awesome artist – @guigonluc on instagram] created a mini community that was sharing a lot of stuff = from cheap white wine with sprite and ginger, mate, dinner to little wins and some sad moments. It reminded me a lot good old times at the Green House the reason I am coming back to Argentina like I am mad. I could actually live in Tilcara as well.
Tilcara is one of the three, actually four [i will confess in a while how stupidly i lost one of them] very touristy little towns in a valley called Quebrada de Humahwaca that runs from La Quiaca on the Bolivia border to San Salvador de Jujuy. All the cute, little towns are separated by 30 min distance on a bus {sometimes much less] and all have some cool things to offer. Tilcara was the most centrally located, so it was the easiest to make day trips from there or at least this was the explanation I made to myself. No, wait! It were Facu i Seba who framed me into being here:) Anyways, Tilcara had a really easy access to all of them and the trips were nice cos all the stops on the way were a street art gems.
But first things first:)
Purmamarca. – is the smallest and the first one of the little towns coming from San Salvador de Jujuy and the last one coming from Bolivia. Purmamarca is tiny but instafamous – a mud constructed, cute little town that looks good on photos. #purmamarca has a mountain of seven colours just in the middle of it – it’s way smaller than the one in Peru, but way more accessible, so no wonder people storm the opposite hill to take a few snaps. What is interesting you you had to pay a little [10 peso = 0.25 dollar] tribute to the owner of an uninhabited house whose fingernail bit of a garden you had to trespass to get to the hill in demand. Mari, my Jujuy trips soulmate, was trying to argue with the forced payment, but the grudge to make the exact same photo as the other thousand people on the same day was way stronger. Anyway, having in mind the amount of people crossing everyday the tiny piece of land, the owner of the house in question was having a rather nice life.
When you happily too the photo in question, there is a nice walk to do. It’s called Base de los Colorados and it a nice, tranquil trek in between the coloured mountains. Mari and me walked a part of it and then hitchhiked the rest of it. No it’s not cos it was too long or difficult, but cos we got lazy. But also because hitchhiking is fun and we really love to do it. And we like the people who pickup hitchhikers – they are always open and cool.
So, you can check it out hitchhiking to Salinas Grandes – another popular spot close to Purmamarca and yet another smaller, but cute version of Salar de Uyuni in Bolivia. I was told that the salt is disappearing from there slowly as it’s being overexplioited, but since they are still there, they are worth a trip. The very road leading up to there is just awesome.
If you don’t not feel like hitchhiking and not a fan of it, then there is another option to get there. In central Purmamarca – trust me it’s super easy to find that point – there are a bunch of guys offering a drive to Salinas Grandes for $350 [don’t worry guys, it’s peso, nit dollar; they just use the same or a similar sign]. Or you can hop on the local bus towards Chile – I think, but i haven’t researched that option.
I haven’t researched the Copleros either, but they somehow came my way; or I came theirs. It was Purmamarca’s 35th Encuentro de Copleros – a lound meeting of local comunities that is all about drinking, playing something, singing and having fun. Traditionally you drink chicha there [ a fermented drink made od grains, corn and fruits] but untraditionally you drink there anything you can and the more you can the better. Officially, there was around 250 litres of chicha there, but unofficially there was way more plus tons of wine, beer and food. This was hell of a party and I am surprised I only have a well- behaved photos. By the way, I fell in love with stuffed tortillas that they offer from street grills, but will talk about them in the Humahuaca section cos there they were the yummiest. They became a huge part of my Jujuy diet and my Salta diet as well.
The bus [collectivo] back to Tilcara stops in exactly same central spot where the local guys hunt for tourists to take them to Salinas Grandes. All the buses where filled with live music, as January and February here is a holiday time, so it was fun to travel with local backpackers equipped with ukulele or just a guitar. The trip to Tilcara costs 30 peso – less than a dollar and you pass by another local gem town Maimara. I was always thinking how cool the place is and never got off the bus. It was just too close [only 5 km] from Tilcara and I was always saving it for the next time. SHIT! If you ever pass by Maimara I dare you not to make that mistake. First of all, Maimara has a way better mountain of seven colours and almost no people photographing it and it also has THIS PLACE. I only found out about it in a cute wine store in Bariloche, in Patagonia, where the owner was praising the Jujuy wines! I did not even know there is Jujuy wines. The bodega is apparently beautiful and the wines stunning. I love so called vinos de altura, which are wines made of grapes planted high up in the mountains. I kind of cursed really bad having heard I’ve missed such a delicacy. I did went to Cafayate though [Argentina’s other wine region – after Mendoza, which makes vinos de altura], but still i have missed the Jujuy vine. Well, I did not really, I still could buy it in the cute wine shop in Bariloche, but that’s not the same:(
Anyway, the bottle is on the picture above.
So don’t miss it. I will miss Maimara as i know nothing about it and write the next post on Tilcara that was my home in Jujuy. See ya soon, then I hope.